środa, 10 czerwca 2015

Rozdział 20


Bokser Soundtrack - Main Theme (Paweł Lucewicz)

  ~Esme~   

             Leon zniknął. 

                                                                      Na to wygląda.
 Leon zniknął

                                    Gdzie jest moje dziecko?
            

      
Nie ma go tutaj.             Tak, wszystko wskazuje na to, że Leon zniknął. 
                                                                                                                                   Zniknął. 



      Jedyne, co pamiętam, to uczucie kompletnej pustki i bezradności w moim zmarłym sercu. Miałam wrażenie, iż stoję na starej, opuszczonej szachownicy, pokrytej co najmniej trzydziestoletnim kurzem. Te rzeczowe niczym niewyróżniające się kolory- mianowicie czarny oraz biały- symbolizowały brak jakiejkolwiek spontaniczności czy chociażby chęci do życia. To takie przygnębiające. Człowiek potrafi zaniedbać swoją duszę i stać się brzydkim wewnętrznie. Jego serce gnije, jakby lada moment miało ulec rozkładowi. Lecz najgorsza jest twarz skrzywiona w grymasie bólu, niewyrażająca żadnych emocji. Samotności i rozpacz zbyt często istnieją w dzisiejszym świecie. I chociaż widziałbyś tę smutną twarz bardzo rzadko, to zawsze zauważysz te same pogłębiające się rysy, które pociągają kącik ust w dół. Natomiast oczy... Dawniej zdobiły człowieka, teraz są wręcz czarne niczym heban i puste do stopnia niemal depresyjnego. Czyż nie ma w nich marzeń? Tak trudno być sobą w tych nostalgicznych czasach. Gdy zobaczysz człowieka uśmiechniętego w tłumie, cóż możesz o nim powiedzieć? 
Jest inny. 
      I nagle zdałam sobie sprawę, że depczę po samej sobie, bo to ja jestem szachownicą, o której wszyscy zapomnieli. 
Zamykam oczy. 
     Moim ciałem wzdryga wampirzy szloch. Chciałabym się uspokoić, jednak nie potrafię tego uczynić. Jestem w innym miejscu, które wygląda nieco bardziej realistycznie, bowiem czuję ściółkę pod dłońmi opartymi na ziemi. Jestem w lesie. Byłam tutaj zaledwie pół godziny temu, by zapolować. A gdzie podziewa się mój mąż? Zresztą, czy to ważne? Jego nigdy nie ma, a przynajmniej nie wtedy, kiedy najbardziej go potrzebuję.
       To musiało mieć swój początek. No dobrze. Więc wyszłam. Zostawiłam Leona samego w domu. To chyba nic dziwnego, prawda? Jest noc, spał, to normalne. Wróciłam. Tak, z pewnością wróciłam. Lecz jego nie było... 
Boże...
Upadłam na kolana. Ten widok.
Dlaczego nic z tego nie rozumiem?
Dlaczego jest to dla mnie taka zagadka? 
I do cholery, dlaczego jestem sama? 
Leon leżał bezwładnie, ubrudzony błotem. Wokół niego prężnie tańczyły słupy ognia, przypominające kształtem okrąg, ograniczone do minimum, by dziecko mogło się w nim zmieścić. Odcień jego skóry przypominał barwę kartki papieru. Bez wahania wskoczyłam w ów krąg i wzięłam synka w ramiona. Siedziałam na ziemi, kołysząc się z czteroletnim dzieckiem i zanosząc spazmatycznym płaczem, gdy dotarło do mnie, że już niczego nie wskóram. To nie był przypadek. Wtedy uświadomiłam sobie również, iż kolejny raz nie zniosę tego bólu, a mojego serca nie sklei już nikt. 

 ~Carlisle~

        Jaki był mój żal, gdy zobaczyłem tę scenę w lesie. Nie poradzimy sobie, pomyślałem. Lecz teraz nie czas na rozmyślania. Chociaż Esme wcale mnie nie dostrzegła i zapewne nie miało to dla niej w obecnej sytuacji żadnego znaczenia, to podbiegłem do nich i wyciągnąłem z płomieni ogniska. Nie trwożąc czasu, wziąłem od żony chłopca i ku jej zdziwieniu oświadczyłem, że oddycha. Serduszko Leona biło bardzo słabo, jednak nie zmieniało to faktu, że nadal żył.

***

      Na korytarzu panowało często spotykane zamieszanie, a w powietrzu dało wyczuć się napiętą atmosferę. Podniesione głosy niewątpliwie zakłócały spokój pacjentom. 
     -Carlisle, nie mogę cię wpuścić!- rzucił ostrzegawczym tonem ordynator. -Na litość boską, dajcie nam pracować!
     Czas płynął niemiłosiernie. Odkąd Esme usiadła na krześle, nie przestawała wpatrywać się w jeden punkt. Bardzo się o nią bałem. Nikt nie chce przeżyć swojego osobistego koszmaru dwa razy. Nikt. Co do mnie, moje rozgoryczenie nie miało granic. Tak dobrze znany mi szpital nie dopuszcza mnie do pracy. Zresztą nawet, gdybym tam poszedł, niczego bym nie zrobił. Już nie teraz. Przez moje myśli przechodziły najczarniejsze scenariusze, zwłaszcza kiedy wampirze wyczulone zmysły pozwalały usłyszeć, co lekarze robią z Leonem. Podświadomość szeptała, że to co się dzieje jest tylko fikcją; nie ma prawa byś rzeczywistością. Przecież możemy żyć normalnie. On dorośnie, zacznie się uczyć, będzie się bawił i rósł zdrowo, kiedyś na pewno pozna swoją wybrankę, założy rodzinę, zestarzeje się, ale... Nigdy nie pozna prawdy o nas. 
Czy to naprawdę może się zdarzyć? 
     Gdyby Esme nie wstała, nie zauważyłbym lekarza stojącego nad nami. Uczyniłem więc to samo, co moja małżonka. 
Czy to naprawdę może się zdarzyć?
Już znałem prawdę. Ordynator spuścił wzrok. Zapadła cisza, w której usłyszałem krzyk cierpienia. Krzyk Esme.  
-Wasz syn... Było za późno. Zatruł się tlenkiem węgla. Śmierć w skutek zaczadzenia.Wybacz, Carlisle. -Pokręcił przecząco głową i odszedł.
Esme spojrzała na mnie oczami pełnymi przerażenia, była bledsza niż zazwyczaj. To, co usłyszeliśmy jeszcze do nas nie docierało. Na dodatek nie potrafiłem w żaden sposób pomóc ukochanej. Pragnąłem wyciągnąć do niej dłoń, lecz byłem sparaliżowany. A ona tylko wybiegła ze szpitala.
     Za dużo informacji w tej jednej wiadomości teraz rozkładało się na czynniki. Nie umiałem tego zrozumieć. Może nie chciałem. Sam nie wiem. Położyłem głowę na blacie biurka w moim gabinecie, po czym ją zakryłem łokciami, jakby chcąc ochronić przed podłymi myślami. Ciekawe, ile czasu spędziłem w tym małym świecie- minuty, godziny- bez znaczenia. Zapewne siedziałbym tak jeszcze dłużej, gdyby nie fakt, że Esme stała w drzwiach otwartych na oścież. Gwałtownie je zamknęła, po czym szybkim krokiem podeszła bliżej. Oparła się dłońmi o biurko i schyliła ku mojej twarzy. 
    -Masz mnie za idiotkę? -wyszeptała, mrużąc oczy. -Gdzie byłeś?! No gdzie?!
Wstałem. Przeważałem żonę wzrostem, ale pomimo to ona zaczęła mnie szarpać i bić w okolicach klatki piersiowej. To, co w nią wstąpiło, wymagało czasu na uspokojenie.
-Gdzie byłeś? -wyjąkała roztrzęsiona. -Tak bardzo cię potrzebuję! Nie dotykaj mnie! -Odsunęła się, choć wcale jej nie dotykałem.
-Czy tobą to nie wstrząsnęło?!
-Esme, nie wiem, co powiedzieć. Widziałem śmierć tyle razy, że...
-Jesteś tak podle nieczuły. Co ty sobie w ogóle myślisz? To było twoje dziecko! Nie rozumiem cię, po prostu nie potrafię. Boże, Carlisle. Jak możesz? Straciliśmy go. Na zawsze.
-Esme...
-Przestań! Ten łagodny głos: Esme, Esme, Esme, Esme, och Esme.... Esme nie ma tak samo jak Leona. Jak nas. Nienawidzę cię.
Wrzasnęła i opuściła mój gabinet.

***

       Do kostnicy wiodą długie kręte schody. Nieprzyjemny chłód, który czuje tylko człowiek, sprawia że to miejsce jest najgorsze. Tyle ciał czekających na swoją kolej odebrania im dusz. I pomyśleć tylko, iż kiedyś, nawet gdy z medycznego punktu widzenia było to niemożliwe, mogłem ich wszystkich uratować. Pomyśleć, że dawniej ich serca wybijały ostatnie uderzenia, przecież oddychali, chodzili, rozmawiali, kochali... Tyle bezbronnych, bezradnych dusz. A wśród nich mój mały synek. Nigdy nie okazywałem uczuć; moja egzystencja to pasmo strat. Jednego dnia odszedł zupełnie niespodziewanie. Przypomniawszy sobie słowa Esme, podszedłem bliżej i odsunąłem perłową płachtę. Drobna twarz spoczywała sztywno, spowita długimi włosami. Błagałem w duchu, by to okazało się tylko najgorszym koszmarem. Nie mogłem na tę sytuację dłużej patrzeć. Usłyszałem jedynie huk uderzenia mego pustego ciała, po czym ułożyłem głowę na jego brzuszku, mamrocząc tylko:
Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie.
Już nie wytrzymałem. To tylko dziecko. Minęło sporo czasu, więc uznałem, że powinienem odpuścić. Pocałowałem chłopca w czoło; przywarłem do niego dłużej niż trwa zwyczajny pocałunek i wyszeptałem:
       -Teraz będziesz szczęśliwy, zobaczysz. A my zawsze będziemy cię kochać. Wiesz... Twoja mama na pewno tak nie myśli o mnie.
Lecz ostatnie słowa skierowałem raczej do siebie niż do synka.